Byli młodzi, kiedy w roku 1907 nagle umarł ich mistrz. Czterdziestosześcioletni, w swoim krakowskim mieszkaniu jeszcze wieczorem gościł artystów, wybierając z nimi prace na zbiorową wystawę. Spośród uczniów Jana Stanisławskiego potężna grupa w przedziale wieku od dwudziestu trzech do trzydziestu czterech lat będzie odtąd podróżować po Europie, artystycznie, uzupełniając studia i oglądając obrazy w muzeach. Choć każdy inny, ani jeden twórca z tej grupy nie wyzbędzie się tego dobrego, czym przeniknął w szkole pejzażu założonej przez zmarłego, Kresowianina potężnej postury, w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Autorski, zupełnie niezależny tryb nauczania, jaki nieodżałowany Jan Stanisławski, wprowadził w mury państwowej uczelni, był, jak się zdaje, ewenementem w Europie. Zdarzały się wówczas szkoły prowadzone przez wolnych artystów – Ažbego w Monachium, Juliana oraz Colarossiego w Paryżu – ale te kursy, zresztą świetne, nie były dotowane przez władze. W Krakowie natomiast mogło być inaczej, pewnie wpływ na to miał duch miasta, dość na tym, że w ciągu dziesięciolecia Jan Stanisławski – sam malarz znakomity, taki, który wie, co namalować, a co pominąć, a przede wszystkim wie, jak to zrobić i w którym momencie odejść od sztalugi – bez żadnych obaw wypuścił w świat kilkudziesięciu już nie adeptów malarstwa, lecz świadomych twórców, ludzi, którzy we właściwym miejscu szukali i znaleźli.
Kazimierz Sichulski (1879-1942) „Jan Stanisławski z uczniami”, 1905 rok, źródło: Jama Michalika w Krakowie
Zanim każdy z nich poszedł własną drogą, skrzyknęli się i urządzili wielką wystawę dzieł malarskich Stanisławskiego, tego samego, który jako człowiek-góra, został przedstawiony w 1905 roku przez Kazimierza Sichulskiego w karykaturze. W cieniu mistrza – nagrzanej słońcem skały – siedzą może niekoniecznie najwybitniejsi, ale na pewno najwierniejsi studenci mistrza: Stefan Filipkiewicz, Stanisław Czajkowski, Henryk Szczygliński, Stanisław Kamocki.
Różnie bywa z tą wybitnością, a sława jest kapryśna. Spośród tuzów należał do uczniów Stanisławskiego Tadeusz Makowski, ale w jego dojrzałej twórczości nie ma śladu wpływu mistrza nauczającego, że natura jest nasycona duchowym pierwiastkiem, który artysta powinien wydobyć. Studiował trochę u Stanisławskiego Witkacy. Malarzem pragnącym za wszelką cenę iść za głosem Stanisławskiego, z czym kolidowała jego fascynacja Wyspiańskim, był Jan Bulas (wrócę tu może jeszcze kiedyś do tej zapomnianej postaci, przypominając o procesie sądowym, który Bulas wytoczył krytykowi sztuki, zaprezentowawszy na sali sądowej własne obrazy w charakterze świadków). Po porażkach życiowych, bynajmniej nie artystycznych, stracił kontakt z rzeczywistością.
Jan Bulas (1878 – po 1919) „Dziewczyna z dmuchawcami i biedronką”, 1906 rok, źródło: Agra-Art
Stanisław Kuczborski (1881 – 1919) „Studium z Rzymu”, źródło: Muzeum Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
Gdyby nie przedwczesna śmierć wskutek zaczadzenia, byłby zapewne najwierniejszym uczniem i ciekawym kontynuatorem Stanisławskiego siostrzeniec braci Gierymskich Stanisław Kuczborski. O odwadze w potraktowaniu motywu, ryzykownej, a przecież wygranej kompozycji, wreszcie o artystycznym dowcipie Kuczborskiego świadczy jego pejzaż rzymski. Malowany na malutkiej deszczułce szerokimi pociągnięciami pędzla, wypełniony popołudniowym światłem odbitym z rozżarzonego muru cmentarza, przyciąga widza, o dziwo, tym, co się dzieje na drugim planie: czerniejącą grupą księży w kapeluszach o szerokich rondach.
Pozostawiając może na późniejsze omówienia twórczość czterech ważnych uczniów – znanego ukraińskiego pejzażystę Iwana Trusza, niezależnego w sądach i twórczości Marcina Samlickiego, cenionego kubistę i surrealistę, działającego we Francji Louisa Marcoussisa (Ludwika Markusa) oraz wybitnego projektanta, artystę książki Jana Bukowskiego – znajdziemy się w samym środku środowiska tych artystów Młodej Polski, którzy raz na zawsze pozostali przy pejzażu – malowanym głównie z natury. Polowe sztalugi, specjalne parasole, płótna gruntowane klejem z dodatkiem kredy, aby farba olejna mogła niemal w okamgnieniu łączyć się z podłożem, ta niezwykła procedura twórczego przenoszenia nie powłoki rzeczywistości, lecz jej ducha, wszystko to w specyficzny sposób wpływało na malarzy, no oczywiście, także na ich codzienność, na kontakty z ludźmi spoza branży.
Ludwik Misky (1884-1938) „Stogi”, źródło: Salon Dzieł Sztuki Connaisseur
Nie należy zapominać, że studentów Stanisławskiego, mistrza syntezy, uczyli w krakowskiej ASP na innych kursach także Jacek Malczewski i Leon Wyczółkowski. Dlatego też efektowna lakoniczność, zawarta w pejzażach, uzyskała w ich wykonaniu dodatkowo cechę komunikatywności. Ażby zachwycić obrazem wytworną mieszczańską publiczność – owych adwokatów, lekarzy, przemysłowców, dyrektorów banków – trzeba było, po pierwsze, nie unikać rysowania i malowania szczegółów, trzeba było odpowiednim modelunkiem uwiarygodnić piękny kawałek przedstawionego świata. Stanisławski już był – i on był jedyny w swoim rodzaju. A oni – ci sami, którzy obśmiewali filistrów w kabarecie Zielony Balonik, musieli przecież z czegoś żyć. Malowali więc i szczęśliwie sprzedawali nastrojowe krajobrazy, tworzone w myśl założenia Stanisławskiego, że w malarstwie „najważniejsze jest światło”, ale dodawali na płótnie realia, bez których obraz pozostałby dla odbiorcy niezrozumiały, a nawet bezsensowny.
Dlatego Ludwik Misky (1884–1938), ceniony jeszcze za życia Stanisławskiego jako najlepszy kolorysta z jego grupy, tak namalował imponujący Potok w śniegu, żeby dzięki sztuczkom doskonale opanowanego warsztatu zachwycić i zjednać sobie nabywcę, a z drugiej strony, żeby ani przez moment nie odstąpić od zasad niezbędnych podczas tworzenia: uchwycić i w harmonii przyrody, i w zmaganiach z żywiołem, ten jeden jedyny moment, który zadziwia tajemnicą magii.
I dlatego jako początkujący odbiorca dzieł sztuki, sam próbujący sił w malarstwie, w roku 1963 w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie stanąłem przed skromnym kolorystycznie, lecz o potężnej sile sugestii, obrazem Stanisława Czajkowskiego (1878–1954) pt. Roztopy. Niby nic, pola, łąki, zwilgotniałe nawisy śniegu odsłaniają zgniłozieloną trawę. Z wycinka rzeczywistości, artysta, posługując się szorstkim pędzlem i tworząc zsyntetyzowane układy form, wydobył taką siłę nastroju, która kazała adeptowi stać przed płótnem godzinę, a potem nieraz wracać do źródła tajemnicy.
Ludwik Misky (1884-1938) „Potok w śniegu”, źródło: Muzeum Podlaskie w Białymstoku
Stanisław Czajkowski (1878-1954), „Roztopy”, 1908 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Śmiem twierdzić, że bez zetknięcia się z Janem Stanisławskim artysta by tego dzieła nie stworzył. Tak samo, jak szczególnie utalentowany, choć nie najchętniej wykańczający obrazy, Henryk Szczygliński (1881–1944) nie pozostawiłby dobitnych jak pieczęć w świadomości widza nokturnów z krakowską zabytkową architekturą i z magistrackim halabardnikiem, i wreszcie tego wspaniałego nocnego muru Dominikanów. Szczygliński, który wszedł także do historii literatury jako, bez obsłonek, kochanek Marii Dąbrowskiej, był, jak większość uczniów Stanisławskiego, legionistą, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej.
Henryk Szczygliński (1881-1944) „Kościół śś. Piotra i Pawła w Krakowie”, źródło: Muzeum Śląskie w Katowicach
Henryk Szczygliński (1881-1944) „Pejzaż zimowy z halabardnikiem”, ok. 1907 roku, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie
Stanisław Kamocki (1875–1944) był przez całe pracowite życie oddany bez reszty twórczej kontynuacji krakowskiej szkoły pejzażu, pozostawiając w swoich pracach pamięć Jana Stanisławskiego. Może z pewnymi modyfikacjami: soczystość barw kijowsko-chersońskiego mistrza coraz bardziej zastępował rozjaśnioną paletą, czy to pod wpływem impresjonizmu, czy kolegów kapistów; w przeciwieństwie do Stanisławskiego zmagał się z dużymi płótnami. W pracy twórczej towarzyszyła mu logika kompozycyjna, której efekty, widoczne w pracach, dają wrażenie malarskiej solidności. W pejzażu przedstawiającym klasztor w Czernej intryguje ciekawe ujęcie, z perspektywy gdzieś z góry, zza drzew. Pewna błyskotliwość, widoczna w przedstawieniach ukwieconych łąk, przysporzyła artyście wdzięcznych odbiorców. Kamocki był pedagogiem, a żywota dokonał w Zakopanem jako wykładowca w Berufsfachschule Für Goralische Volkskunst pod administracją niemieckich okupantów. Sytuacja paradoksalna w przypadku piewcy urody natury. Zagmatwane bywają koleje losu.
Stanisława Kamocki (1875-1944), „Widok na klasztor w Czernej”,1908 rok, olej na płótnie, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie.
Stanisław Kamocki (1875-1944) „Pejzaż letni”, źródło: kolekcja Banku PKO
Stanisław Kamocki (1875-1944), „Motyw z Radziszowa”, 1907 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Stanisław Kamocki (1875-1944) „Roztopy”, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie
Stefan Filipkiewicz (1879–1944), twórca wyrazistych pejzaży, ze śladami pędzla z duktem „po formie”, mistrz gęstej, oleistej faktury malarskiej, wyspecjalizowany, rzec by można, w odtwarzaniu topniejących śniegów na konarach drzew w tajemniczym sadzie, ceniony i szanowany, podobnie jak wymienieni, członek elitarnego Towarzystwa Artystów Polskich „Sztuka” oraz wiedeńskiej Secesji, nagrodzony prestiżową nagrodą Polskiej Akademii Umiejętności, podobnie jak większość kolegów legionista, zdumiewał sztuką zharmonizowania na jednym płótnie niebywale z pozoru karkołomnych kontrastów kolorystycznych. W czasie II wojny światowej działał w konspiracji, chroniąc słabszych, tropionych, skazanych przez Niemców na zagładę. Uwięziony w obozie w Mauthausen–Guzen, został powieszony z wyroku nazistów.
Stefan Filipkiewicz (1879-1944) „Widok Tatr”, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie
Stefan Filipkiewicz (1879-1944) „Zima kryształowa”, ok. 1920 roku, źródło: Lwowska Galeria Sztuki
Dzieje i ludzkie losy. Spośród uczniów Jana Stanisławskiego pozostali wierni pejzażowi Stanisław Gałek, pędzlem penetrujący Tatry; nastrojowiec związany z Zachętą Teodor Ziomek; Piotr Hipolit Krasnodębski; Jan Talaga, autor imponujących malowideł na dworcu w Przemyślu… Nie możemy zapomnieć o Józefie Czajkowskim, bracie wspomnianego tu Stanisława. Ciekawy malarz, znakomity architekt, projektant wnętrz i pięknej książki, przeszedł do historii sztuki jako największa miłość życia Olgi Boznańskiej. Artystka, już po zerwaniu z Józefem Czajkowskim, nigdy nie wyruszała w podróż bez jego dużego olejnego portretu.
Józef Czajkowski (1872-1947) „Sad w zimie”, 1900 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Źródła:
- Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne 1945–1965, wybór wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, tom I. Warszawa 1996.
- Tadeusz Dobrowolski, Nowoczesne malarstwo polskie, tom II, Wrocław 1960.
- Marek Sołtysik, Sekrety nieśmiertelnych, Warszawa 2009.
Autor: Marek Sołtysik
Prozaik, poeta, dramaturg, krytyk sztuki, edytor, redaktor, artysta malarz i grafik, ilustrator, był pracownikiem w macierzystej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w której ostatnio sporadycznie wykłada. Od roku 1972 publikuje w prasie kulturalnej. Autor kilkudziesięciu wydanych książek oraz emitowanych słuchowisk radiowych, w tym kilkunastu o polskich artystach, prowadzi także warsztaty prozatorskie w Studium Literacko-Artystycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ulubiony artysta: Rafał Malczewski.
zobacz inne teksty tego autora >>