Ojciec Witkacego, Stanisław Witkiewicz, krytyk i na nowo dziś odkrywany malarz, szlachcic rodem ze Żmudzi, jako chłopiec wraz z dzielną mamą agitatorką i tatą powstańcem, dzielił w Tomsku losy zesłańców-sybiraków, represjonowanych za udział w powstaniu styczniowym. Cztery lata Sybiru w towarzystwie bohaterów polskich zrywów wolnościowych zaowocowały już w kraju opowieściami o dziejach współzesłańców-patriotów.

Witkacy, syn tamtego chłopca dorastającego na zesłaniu, pamiętał z dzieciństwa przewijające się nazwisko Piłsudskich. Wiadomo było, że jest krewnym wodza legionistów, potem męża stanu. (Józef Piłsudski w korespondencji nazywał ojca Witkacego kochanym wujaszkiem, a nawet w czasach bojowych chorego wujka odwiedził w Lovranie nad Adriatykiem).

Po roku 1926 Witkacy zakrzątnął się i uzyskał zgodę na portretowanie Józefa Piłsudskiego. Aż tak bardzo mu na tym zależało? No!… Zważmy, że malarz, pisarz i filozof z trudem utrzymywał się na powierzchni. Te same sztuki, które dziś święcą tryumfy, za jego życia lekceważone, schodziły z afisza tak szybko, że teatry wolały nie ryzykować. Założona przezeń jednoosobowa Firma Portretowa pozwalała mu przeżyć. Portrety pastelami wykonywał podług regulaminu, korzystnego dla artysty, a obowiązującego klientów: prowincjuszy, mieszczuchów, dziatwę i rodziny zarówno plutokracji, jak i dla profesorów uniwersytetów. Setki osób mu pozowało. Teraz Marszałek Piłsudski.

W osobnym pomieszczeniu Belwederu już czekały na artystę i jego modela sztaluga z rajzbretem, papier chamois i pudło pasteli, dwa fotele… ale Witkacy nie mógł zacząć, ponieważ jako wytrawny malarz, nie partacz, chciał najpierw obserwować Piłsudskiego, podpatrzyć go podczas rządowych czynności, przeto zanim narysował pierwszą kreskę, zjawił się na ogólnej audiencji. Kilkadziesiąt osób – dużo mebli, lecz wszyscy stoją. Protokół!

Stanisław Ignacy Witkiewicz z ojcem, źródło: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem

Stanisław Ignacy Witkiewicz z ojcem, źródło: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem

Wreszcie Piłsudski się ukazał. Witkacy od razu zauważył, że miał on pewien rys twarzy, jak dotąd nigdzie na portretach nieujawniony. (A może ukrywany?) Mianowicie – odległość między górną powieką a brwią była nieproporcjonalna, wielka. Witkacy (podobnie zresztą jak Nałkowska) umiał, jeżeli chciał, być dworzaninem. Oczywiście, nie w nadskakujący, przykry sposób. Dostojnicy w jego towarzystwie czuli się schlebionymi – trudno nawet powiedzieć czym: Witkacy miał w sobie wabika, którego w pewnych momentach wypuszczał i którym dowolnie omotywał swą ofiarę. Rzecz ciekawa, że wabik ten nigdy nie był ten sam, zmieniał się w zależności od otoczenia. Te słowa i następne, puentujące, napisał Michał Choromański, przed sukcesem swej „Zazdrości i medycyny”, mający w Witkacym mistrza i wychowawcę.

Tym razem Witkacy opowiedział adeptowi, jak to się podczas tej audiencji „przeczekał” i za nic w świecie nie mógł rysować. Z relacji Choromańskiego. Witkacy rysować nie może, może jednak jeszcze wypuścić swego wabika: Wspominał Piłsudskiemu (z dworską poniekąd zręcznością) o swych krewnych na Litwie, o których wiedział, że są dobrymi znajomymi Piłsudskich, czy nawet też ich krewnymi. Tu chciał dodać coś śmiesznego, ale Piłsudski tak się przejął wspomnieniami, że sam zaczął mówić.

Te opowieści potężnego męża stanu tak się przeciągnęły, że na wszystko inne nie starczało czasu. Przeczekał się, czy nie śmiał przerwać? A trzeba wiedzieć, że miał on pewien respekt do władzy, żeby nie powiedzieć lęk czy lęczek – dokłada Choromański. – Przed wyprodukowaniem „Pożegnania jesieni” i „Nienasycenia” zaniósł korektę do znajomego prokuratora, wielkiej podówczas szyszki i urzędnika wyższej rangi. (…) Gorzej było z „Nienasyceniem”. Wiem od Witkacego, że na skutek sugestii prokuratora musiał zmodyfikować tę część powieści, w której Kocmołuchowicz (Piłsudski) otwiera bez boju granice Polski.

Portret nie powstał. Ani w typie A (w „Regulaminie Firmy Portretowej S. I. Witkiewicz” w tej kategorii mieścił się portret wylizany) lub B (bardziej charakterystyczny, jednak bez cienia karykatury).

Dziwna rzecz. Witkacy robił jakieś szkice, trudno powiedzieć, czy z myślą o ewentualnym następnym seansie, czy… Nie, na podstawie szkiców ołówkowych i z przypomnienia nie zwykł był wykańczać portretów.

Witkacolog Janusz Degler przytacza słowa z listu autora „Wariata i zakonnicy”: Piłsudskiego już chyba teraz i (w ogóle) nie narysuję – to trudno. I tak dobrze, że go z bliska widziałem.

Stanisław Ignacy Witkiewicz (1885-1939), „Portret Jadwigi Piłsudskiej”, 1931 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie

Stanisław Ignacy Witkiewicz (1885-1939), „Portret Jadwigi Piłsudskiej”, 1931 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie

Józef Piłsudski około 1930 roku, źródło: wolnedzwieki.pl

Józef Piłsudski około 1930 roku, źródło: wolnedzwieki.pl

Zamierzono Witkacemu powetować ten dziwny falstart. Zaproszony, stawił się na kolację do państwa Piłsudskich. Pan domu, niestety, nie był obecny. Karafka natomiast pełna. Rozczarowany portrecista, choć stroniący od polityki, po kilku głębszych jął krytykować, nie bez słuszności, posunięcia ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Niebezpiecznie!

Artysta zaprzepaścił taką szansę! Sam zamknął przed sobą bramę do Belwederu. A działo się to przecież w tym czasie, kiedy związana z Legionami Zofia Stryjeńska, po perypetiach osobistych, w długach i głodująca na warszawskim bruku, nawet nie mogła marzyć o takim zamówieniu rządowym, jakie przytrafiło się Witkacemu. Dlaczego myślę o Stryjeńskiej? Marszałek preferował sztukę realistyczną i zrozumiałą. W porównaniu z niepokojącym Witkacym w swym świetnym dekoracyjnym malarstwie nie sięgała w mroki infernalne. Przeciwnie: szła ku sielance.

Niemal patent na malowanie portretów Piłsudskiego dla potrzeb krajowych i za granicę miała nieformalna spółka Wojciech Kossak i syn jego Jerzy. Maestria, lekkość pędzla, owszem, na pewno znalazłby się równie dobry portrecista – ale Kasztanka! Kto mógłby wtedy tak jak Kossakowie namalować konia?! W tamtym czasie już nikt. Wojciech Kossak raz czy dwa razy namalował Komendanta z natury, po latach podobnie Marszałka, a potem już szła masowa produkcja przeznaczona na szybką sprzedaż, o czym pisałem. „Piłsudy”, jak je autorzy między sobą nazywali, to były, cokolwiek mówić, obrazy żywe, robione z brawurą.

Oficjalne, gabinetowe portrety naturalnej wielkości – w ujęciu obowiązkowo do kolan – gdzie każdy włosek i każde odznaczenie musiały być na swoim miejscu, nie mówiąc już o kształcie orzełka na czapce, malował m.in. malarz dziś zapomniany, rodem z Iwonicza, Andrzej Zygmunt Oleś, pod długich studiach w krakowskiej ASP. Zachowały się jego reprezentacyjne portrety prezydenta Ignacego Mościckiego (1926) i marszałka Józefa Piłsudskiego (1927). Na płótnie czterdziestoletniego malarza Marszałek wydaje się rówieśnikiem Olesia… w rzeczywistości ukończył właśnie sześćdziesiątkę!

Józef Markiewicz (1874-1932), „Portret Józefa Piłsudskiego”, około 1924 roku, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie

Józef Markiewicz (1874-1932), „Portret Józefa Piłsudskiego”, około 1924 roku, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie

Zofia Trzcińska-Kamińska (1890-1977), „Portret Józefa Piłsudskiego”, reprodukcja z katalogu wystawy z 1939 roku, źródło: Antykwariat Logos

Zofia Trzcińska-Kamińska (1890-1977), „Portret Józefa Piłsudskiego”, reprodukcja z katalogu wystawy z 1939 roku, źródło: Antykwariat Logos

Wiek i powagę modela oddaje natomiast także ujęty do kolan i naturalnej wielkości portret Piłsudskiego pędzla Józefa Markiewicza z roku 1924. Tu szlachetny model, oparty o parapet, w naturalnym geście, spogląda na widza z żywą inteligencją; zda się, zaraz wypowie zdanie złożone z mocnych słów, uderzające w sedno. Ordery są i tak dalej – ale to nie one przyciągają, lecz oczy! I usta ocienione wąsiskami. Widz ma wrażenie, że jest z mężem stanu sam na sam. I nie na audiencji – właśnie podczas osobistej rozmowy!

Autor portretu, Józef Markiewicz, rodem z Denhofówki, był nie tylko malarzem i scenografem, lecz także reżyserem. To może wyjaśniać psychologiczne zalety obrazu. Może dołożyło się do tego obycie, rozpiętość i waga studiów artystycznych – od kijowskiej szkoły Muraszki, poprzez paryską École des Beaux-Arts, aż po Académie Julian – oraz burzliwe, losy w Irlandii, gdzie wraz z druga żoną, Constance Gore-Booth, działaczką irlandzkiego ruchu wyzwoleńczego (nazywaną Countess Markievicz) spędził kawał życia jako ozdoba świata artystycznego Dublina od 1901 aż do pierwszej wojny światowej, kiedy powróciwszy do kraju, wcielony do armii rosyjskiej, został ciężko ranny w Karpatach. Szpital we Lwowie, po czym istna zawierucha: wiosną 1917 r. Markiewicz został kierownikiem Nowego Teatru Polskiego w Moskwie, podjął współpracę z wielką Stanisławą Wysocką w Teatrze Polskim w Kijowie. Po wojnie osiadł w Warszawie – ale często robił wypady do Irlandii.

Od 1920 r. aż do śmierci, ten interesujący artysta, utrzymywał się na fali, jako radca prawny i ekonomiczny w Konsulacie Amerykańskim. Mało tego: był polskim korespondentem „Daily News” i „Chicago Tribune”!

Gdy artysta dużego formatu podejmuje niełatwy trud sportretowania męża stanu, to choćby natrafiał na spore obostrzenia, zdoła wyjść poza konwencję. Wymaga to odwagi artystycznej i odwagi cywilnej. Przydaje się także siła fizyczna. Pod koniec lat dwudziestych XX w. świetna rzeźbiarka Zofia Trzcińska-Kamińska – notabene aktywna, w męskim przebraniu, uczestniczka walk legionowych – rzeźbiła Józefa Piłsudskiego w parterowej pracowni we własnej kamieniczce na Starym Mieście w Warszawie. Marszałek udawał się do niej zazwyczaj pieszo, tam po kilka godzin dziennie pozował siedząc na siodle specjalnie zamontowanym na rusztowaniach, niby na koniu, a Trzcińska-Kamińska rzeźbiła go… wprost w olbrzymiej bryle kamiennej! Dlatego parter. Na piętrze by strop nie wytrzymał.

Olga Niewska przy popiersiu Marszałka Józefa Piłsudskiego, w swojej pracowni w Warszawie, fot. Stanisław Brzozowski, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie

Olga Niewska przy popiersiu Marszałka Józefa Piłsudskiego, w swojej pracowni w Warszawie, fot. Stanisław Brzozowski, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie

Odpowiednie służby wiedziały o pozowaniu i była dyskretna obstawa. Policyjne płotki nie były wtajemniczone. Mąż rzeźbiarki, malarz i architekt Zygmunt Kamiński w opublikowanych wspomnieniach przywołuje incydent, kiedy to jakiś służbisty policjant nie wytrzymał i prowadząc prywatne obserwacje dotarł do tajemniczego pomieszczenia, które nawiedzał Marszałek. Policjant dostał się wreszcie do wnętrza, z którego wciąż dochodził tajemniczy stukot, ale jego marzenia o przyspieszonym awansie skończyły się w chwili, kiedy spostrzegł wyłaniające się z kamiennego pyłu postacie kującej młotem artystki z jednego końca pracowni, a z drugiej – Józefa Piłsudskiego siedzącego na niepoważnym niby-koniu.

Józef Piłsudski cenił pracę kobiet rzeźbiarek: świetna artystka Olga Niewska (w dwudziestoleciu międzywojennym tryumfująca w stolicach świata, zmarła w 1943 r, po wojnie zapomniana, buldożer zburzył barak z jej dziełami) za życia doczekała chwil, w których odsłonięty był jej monumentalny „Piłsudski”, tworzony z entuzjazmem, jak to artystka określiła „głową w glinę” – jedna wersja w 1931 r. przed Szkołą Podchorążych w Bydgoszczy, druga sześć lat później – w Nowym Bytomiu, dla Huty Pokój. Bardziej wysmakowany, w „Piłsudski” w popiersiu – dłuta Biewiskiej, służącej niejako legionom, autorki „Maszerującego Strzelca” i „Szlakiem Kadrówki” – zdobił salę obrad warszawskiego gmachu PKO. Żadna z tych dwóch nie przetrwała II wojny światowej, nie przeżyła artystki.

Konrad Krzyżanowski (1872-1922), „Portret Józefa Piłsudskiego”, 1920 rok, źródło: Muzeum Śląskie w Katowicach

Konrad Krzyżanowski (1872-1922), „Portret Józefa Piłsudskiego”, 1920 rok, źródło: Muzeum Śląskie w Katowicach

Przedwcześnie zmarł wielki malarz Konrad Krzyżanowski. Pisałem tu o artyście. Dodam o wrażeniu, jakie zrobił na osiemnastoletnim Jerzym Panku, późniejszym wybitnym artyście drzeworytu, portret Piłsudskiego malowany w roku 1920 przez Krzyżanowskiego. Panek w 1937 wybrał się z Krakowa do nowego Muzeum Narodowego w Warszawie, gdzie na wielkiej wystawie prezentowano francuskich impresjonistów. Opowiadał mi, co utrwalił magnetofon, że wtedy największe wrażenie zrobił na nim… ten obraz Krzyżanowskiego (dziś w Muzeum Śląskim w Katowicach), a potem dopiero Bonnarda „Kobieta w wannie”.

O sztuce Krzyżanowskiego mówił z uznaniem aż do kresu życia: O, to był malarz, szkoła petersbursko-warszawska!.

W ministerialnym Katalogu Dzieł Utraconych w zawierusze II wojny światowej jest inny „Portret Józefa Piłsudskiego” pędzla Konrada Krzyżanowskiego – mąż stanu odpoczywa, rozparty na sofie. W głębi – w lustrzanym odbiciu – małżonka. Wieczór w domowym zaciszu, szklanka słynnej mocnej herbaty, ulubionej używki Marszałka. Dzieło inspirujące, znane dziś już tylko z niezbyt wyraźnej pocztówki, malowane jest szeroko jednocześnie i z wyjątkową finezją. (Miałem okazję przekonać się o tych wybitnych zaletach podczas prac nad olejną kopią małego arcydzieła).

Zdzisław Czermański (1900-1970), „Marszałek w otoczeniu swoich doradców”, karykatura z „Cyrulika Warszawskiego”

Zdzisław Czermański (1900-1970), „Marszałek w otoczeniu swoich doradców”, karykatura z „Cyrulika Warszawskiego”

Oczywiście, nie tylko chwałę i mądrość potężnego męża stanu utrwalali w swoich dziełach plastycy. Trzeba wiedzieć, że prasa w dwudziestoleciu międzywojennym nie szczędziła czytelnikom niepozbawionych uszczypliwości karykatur Piłsudskiego. Celowali w nich perfekcyjny Zdzisław Czermański (z pamiętną do dziś karykaturą pt. „Marszałek w otoczeniu doradców” – czyli przeglądający się w czterech ustawionych wokół siebie lustrach), Feliks Topolski ze swą wyrafinowaną kreską, a także Kamil Mackiewicz, dusza towarzystwa, urodzony 1887 r. w Werkach koło Wilna, odnaleziony w grudniu 1931 ze śmiertelną raną z naboju z własnego sztucera w swej warszawskiej pracowni.

Historia sztuki polskiej pełna jest artystów, którzy towarzyszyli Piłsudskiemu – nie tylko pędzlem, dłutem, piórkiem bądź piórem, ale to temat na inne opowiadanie.

Źródła:

  • Michał Choromański, Memuary, Poznań 1976
  • Zofia Stryjeńska, Chleb prawie że powszedni (oprac. M. Grońska), Warszawa 1995
  • Janusz Degler, Witkacego portret wielokrotny, Warszawa 2009.

Autor: Marek Sołtysik

Prozaik, poeta, dramaturg, krytyk sztuki, edytor, redaktor, artysta malarz i grafik, ilustrator, był pracownikiem w macierzystej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w której ostatnio sporadycznie wykłada. Od roku 1972 publikuje w prasie kulturalnej. Autor kilkudziesięciu wydanych książek oraz emitowanych słuchowisk radiowych, w tym kilkunastu o polskich artystach, prowadzi także warsztaty prozatorskie w Studium Literacko-Artystycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ulubiony artysta: Rafał Malczewski.

zobacz inne teksty tego autora >>