Gdyby nie skutki zawodu miłosnego, nie byłoby przełomu w naszym malarstwie. Jan Stanisławski (1860–1907), szlachcic z polskiej rodziny osiadłej na Ukrainie, ukończony matematyk, porzucił studia inżynierskie wskutek depresji, w którą popadł na widok czarnej polewki. Dwudziestodwuletni znalazł się w szpitalu psychiatrycznym. Podczas kuracji doświadczał „niezwykłych wizji barwnych”.
Umarł matematyk, narodził się artysta? No, nie do końca. W wirtuozerskich pejzażach formatu szkolnego zeszytu, malowanych szeroko, jest ślad matematycznych obliczeń. Wspaniale skonstruowane obrazy tylko wyjątkowo powstawały „od ręki”. Ich kompozycja bywała cyzelowana. Świadczą o tym szkice na kartkach mniejszych niż dłoń drobnej kobiety.
Jan Stanisławski, karta ze szkicownika, 1897 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Jan Stanisławski, karta ze szkicownika, 1897 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
„Dzisiaj widziałem u głowy zmarłego różę delikatną, drobną i bladą w doniczce – pisał w „Czasie” 7 stycznia 1907 roku, nazajutrz po śmierci Jana Stanisławskiego jego przyjaciel, wielki malarz Józef Mehoffer, a wspominając, że wszelkie rośliny artysta nazywał „biedactwami”, dodawał: „To jakby ostatnie pożegnanie tych biedactw pól i sadów krakowskich i ukraińskich. Na piersiach ogromnego mężczyzny leżały dwa kwiatki cyklamenów, dając mu na pożegnanie swój kolor, tyle razy za życia podziwiany”.
Ars longa, vita brevis. Stanisławski żył czterdzieści sześć lat, ale w swojej sztuce się spełnił. Niby cóż to, zdawałoby się: blisko tysiąc małych pejzażyków, na nich ukraińskie stepy z czuprynami suchych traw, księżyc nad Tyńcem, odbicia kawałka świata i światła w wodach Wisły, Sprewy, Tybru, Sekwany Ebro, Dniestru, Dunaju, w wodach szwajcarskich jezior. Co bardziej złote: cebulaste kopuły cerkwi Sofijskiej w Kijowie czy słoneczniki w podkrakowskiej Koniuszy? Czy namalowane obłoki mogą być cięższe od skał porośniętych tłustą ziemią, na której rosną bodiaki – i nie sprawiać wrażenia czegoś sztucznego? Mogą. Gdzie? Na malowanych na deszczułkach i tekturach obrazkach Jana Stanisławskiego. I tu jest właśnie – gdyby kto pytał – sztuka przez wielkie S.
Oleksander Murashko „Portret Jana Stanisławskiego”, 1906 rok, źródło: WikiArt
Michaił Nesterow „Portret Jana Stanisławskiego”, 1906 rok, źródło: Muzeum Archeologiczne w Surażu
Dziesięć lat pobytu Jana Stanisławskiego w Krakowie upłynęło pod znakiem jego osobowości. Smakosz, bywalec wszystkich premier teatralnych, w jednym zdaniu potrafiący podsumować sztukę tak celnie, że jego sądy wchodziły w obieg, wyprowadził malarstwo polskie w plener.
Urodzony na Ukrainie, w Olszance nad Dnieprem, w Rosji spędzający pierwszą młodość, syn profesora prawa na uniwersytetach w Kazaniu i Charkowie (rekomendowanego przez J.I. Kraszewskiego tłumacza Boskiej Komedii), po perypetiach studiował malarstwo w Warszawie, Krakowie i w Paryżu Wkrótce nad Sekwaną pracował samodzielnie, głodował, tanio sprzedawał pejzaże, podróżował po Europie. Biegły w malarskim warsztacie, dla chleba malował partie pejzażowe w powstającej w Berlinie panoramie Berezyna Wojciecha Kossaka i Juliana Fałata, a we Lwowie w panoramie Golgota Jana Styki.
Jan Stanisławski „Bzy”, między 1900 a 1904 rokiem, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Jan Stanisławski „Chata wiejska”, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie
Jan Stanisławski kojarzy się amatorom sztuki z „wielki malarzem małych obrazków”. A i owszem – ale zanim doszedł nie tylko do mistrzostwa, ale i do pieniędzy ze sprzedaży tych niepowtarzalnych cymeliów, musiał się sporo nabiegać po rusztowaniach, namieszać w ogromnych kadziach farb osobno na niebo, osobno na trawę, na kamienie i piach, kiedy malował kilometry pejzażu, na które główni autorzy panoram nanosili sceny figuralne. Ciężka robota – tylko dla wytrwałych profesjonalistów (niemiecki malarz Ludwik Boller umarł spadłszy z rusztowań malowanej z polskimi kolegami Panoramy Tatr). Za trud w wywoływaniu iluzjonizmu dobrze płacono; publiczność, za biletami, oglądała panoramy, jak dziś kasowe filmy… No i tak wspólnie z Józefem Mehofferem namalował kolosalne płótno Chrystus w Ogrójcu, wystawione w 1898 – wraz z autorskim obrazem Mehoffera Chrystus w Emaus – w warszawskim gmachu panoramowym (nieistniejącym, na tyłach hotelu „Bristol”, pod który właśnie wtedy kopano fundamenty).
Jan Stanisławski „Chmury (Dobra na Ukrainie)”, ok. 1900 roku, źródło: Muzeum śląskie w Katowicach
Jan Stanisławski „Krajobraz o zmierzchu”, 1897 rok, źródło: Agra-Art
Z Kijowa i Odessy, gdzie wówczas bywał najchętniej, słał obrazy do metropolii na Ziemiach Polskich. Motywy? Raz – bodiaki na stepach ukraińskich. Dwa – jednym pewnym ruchem pędzla wyznaczona złota chmura na fioletowym przedwiosennym niebie w Ville d’Avray. Trzy – Stodoły w Pustowarni jak zamczyska anachoretów. Gdzieniegdzie secesyjna linia krzewu z niebem przezierającym spomiędzy liści, ówdzie ryzykowne a celne zestawienie prześwietlonej płaszczyzny z ciemnym kraplakiem – i to w centrum obrazu! Bardzo dobry malarz wyprzedził epokę. I pomógł wyprzedzić ją innym.
Fałat, po śmierci Matejki reformator krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, w roku 1896 mianował Stanisławskiego profesorem w nowo utworzonej katedrze malarstwa pejzażowego. „Raz się ta straszna nędza skończy” – powiedział z ulgą Stanisławski odbierając nominację.
Jan Stanisławski „Bodiaki”, źródło: Polswiss Art
Jan Stanisławski „Słoneczniki (Popówka na Ukrainie)”, 1905 rok, źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Źródła:
-
Leon Kowalski, Pendzlem [sic!] i piórem, przedmowa: Jan Wiktor, Kraków 1934
-
Adam Grzymała Siedlecki, Niepospolici ludzie w dniu swoim powszednim, Kraków 1965
-
Tadeusz Żeleński (Boy) w: Boy o Krakowie, opr. H. Markiewicz, Kraków 1968
-
Pia Górska, Paleta i pióro, Kraków 1956
[Część II artykułu „Jan Stanisławski: Światło to dusza świata ” -> przeczytaj]
Autor: Marek Sołtysik
Prozaik, poeta, dramaturg, krytyk sztuki, edytor, redaktor, artysta malarz i grafik, ilustrator, był pracownikiem w macierzystej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w której ostatnio sporadycznie wykłada. Od roku 1972 publikuje w prasie kulturalnej. Autor kilkudziesięciu wydanych książek oraz emitowanych słuchowisk radiowych, w tym kilkunastu o polskich artystach, prowadzi także warsztaty prozatorskie w Studium Literacko-Artystycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ulubiony artysta: Rafał Malczewski.
zobacz inne teksty tego autora >>
Kiedy jako dzieciak po raz pierwszy w życiu zobaczyłem w poznańskim muzeum jego miniaturowe pejzaże, zwalił mnie z nóg. Może nie dosłownie, bo ustałem, ale głęboko zakopał się w mojej pamięci. Od razu i na zawsze, choć był dla mnie kompletnie nieznanym malarzem. Zwięzłość, umiejętność redukowanie elementów zbytecznych, ujmująca prostota, a jednocześnie nienachalna dramaturgia zauroczyły mnie do tego stopnia, że stały się rodzajem podświadomego wzorca. Czekam, Marku, na cd.
Twórczość Stanisławskiego zdecydowanie pokazuje, że nie potrzebny jest wielki format dla uderzającego efektu 🙂 Zapraszamy już na drugą część artykułu: CZĘŚĆ II