Obraz. Więc jednak musi powstać obraz. Ba! Kto namaluje?
Dlaczego nie sąsiad, artysta malarz Kazimirowski? Ksiądz pomyślał o nim już pierwszego dnia po zetknięciu się z niezwykłą siostrą, której Chrystus polecił, żeby doprowadziła do sporządzenia Jego wizerunku, zapamiętanego z wizji.
Mieszkali w tym samym domu, widywali się prawie codziennie, kłaniali się sobie zdarzało się, że i po wyjściu z bramy kamienicy mieli wspólny temat, Kazimirowski bowiem obok innych form działalności artystycznej uprawiał również malarstwo religijne, podejmował się projektowania i wykonawstwa polichromii kościelnych.
Sześćdziesięcioletni Eugeniusz Marcin Kazimirowski z niejednego pieca chleb jadał. Jak to artysta. Urodzony w Wygnance na Podolu, studiował przez pięć lat w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych, w czasie studiów otrzymał srebrny medal, a także stypendium Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych we Lwowie. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na dalsze studia w Akademiach w Monachium, w Paryżu i w Rzymie. Z Krakowa wyjeżdżał często do rozmaitych kościołów, gdzie czekały na niego białe ściany. Odjeżdżał, gdy zapełnił je postaciami świętych. Kiedy pociąg zatrzymywał się dłużej na reprezentacyjnym dworcu we Lwowie, Kazimirowski idąc pokrzepić się w restauracji, mijając westybul czuł zawsze ciepło koło serca; jego bowiem dziełem były tam tła otaczające obrazy. Nie same obrazy wprawdzie — ale zawsze to coś; od lat ślad jego pędzla oglądały codziennie setki oczu. Legionista, patriota, narażając życie, pomagał Polsce odzyskiwać niepodległość. Portretował wielokrotnie Józefa Piłsudskiego. Potem osiadł w Wilnie, był tam dekoratorem teatralnym, uczył rysunku w seminarium nauczycielskim. Miał sporo pracy, ale ksiądz Sopoćko wiedział, że oprócz wykonywania codziennych obowiązków, artysta znajduje czas, żeby w pracowni połączonej z mieszkaniem (kolejność może odwrotna, lecz tu bez znaczenia) malować obrazy sztalugowe. Wystawiał bowiem regularnie na wileńskich ekspozycjach zbiorowych obrazy nastrojowe i świadczące o tym, że świetnie opanował sztukę rysunku i dysponuje dobrym warsztatem malarskim. Kazimirowski, mimo niewątpliwych zasług, nie dorobił się i nie był człowiekiem zamożnym — i to był właśnie atut. To, że artysta w wyszarzałym garniturze i w wiecznie zdartych, choć starannie wyglansowanych butach potrzebuje pieniędzy i że nie będzie miał wygórowanych wymagań honoraryjnych — to również przemawiało za wyborem właśnie jego na wykonawcę tej tak nietypowej rzeczy, wymyślnej a delikatnej, konkretnej a zwiewnej. Boskiej.
Ksiądz owinął szyję starannie grubym wełnianym szalikiem, otworzył okno, wychylił głowę i uniósł ją w górę. Spojrzał.
— Dobra nasza! — powiedział do siebie.
Ujrzał bowiem, że w pracowni Kazimirowskiego paliło się mocne światło.
Teraz albo nigdy. Nie zasypiać gruszek w popiele! Ogarnął się trochę, strzepnął z sutanny istniejący lub wyimaginowany pył (nie patrzył przecież w lustro) i udał się do malarza, żeby w tej chwili złożyć zamówienie.
Idąc do malarza, nie spodziewał się, że spotka go dodatkowa przygoda: ważny udział w powstawaniu dzieła sztuki. Oto kiedy się godził z malarzem w kwestii zapłaty, oczywiście po znajomości i dla celów w pełnym tego słowa znaczeniu zbożnych, ten wyliczając koszta blejtramu, płótna lnianego, kleju kostnego, gwoździ, gruntu, farb olejnych, pędzli, terpentyny, oleju lnianego, werniksów, palety, wypowiedział w pewnej chwili słowo: model.
— Co to jest model? — spytał ksiądz.
— Nie będę przecież malował wszystkiego z wyobraźni — żachnął się artysta.
— Znaczy?
— Znaczy, muszę znaleźć płatnego modela, który mi będzie pozował do postaci Chrystusa.
— Gdzie się szuka modeli?
— Malarz wie gdzie — odparł Kazimirowski.
— Takie pozowanie wymaga specjalnych umiejętności?… — Ksiądz kręcił się na krześle. — Nie chcę panu, sąsiedzie, zabierać wiele czasu, więc spytam, nie mógłbym ja być modelem. Jestem wprawdzie za stary, czterdzieści sześć lat to nie przelewki, ale ręce, o!, co najważniejsze, zdaje się, że tak powiem, nie spracowane. Więc młodsze niż ich posiadacz. A tu siostrzyczce będzie najbardziej chodziło o ręce, o układ dłoni, to wiem. Więc ja byłbym, z racji obniżenia kosztów, modelem bezpłatnym. No, jeśli panu będzie już tak bardzo potrzebna twarz to już nie ja…
— Ale spojrzenie, układ głowy.
— No proszę! Doskonale. Mam tylko jedną, nad wyraz delikatną prośbę.
— Słucham księdza?
— Miedzy nami mężczyznami.
— Dobrodziej może liczyć na moją dyskrecję
— Żeby się siostry, ani ta, ani żadna inna, nie dowiedziały o tym, o tym… o tym, że ksiądz spowiednik bywa modelem!
— Będę milczał jak grób. Ale dłonie księdza przecież one poznają.
— Nie.
— Nie?
— Nie. Bo to już będą dłonie Chrystusa.
— Nie w tym miejscu, panie, o, ciut wyżej i jakby trochę w lewo!
Kazimirowski już w pierwszych godzinach tych dziwnych seansów malarskich nabrał całkowitej pewności, że ta dziewczyna w ubiorze zakonnym jest posiadaczką precyzyjnie zakomponowanego i narysowanego wizerunku Chrystusa. Słyszał, że miała, czy nawet miewała wizje i że wciąż jeszcze je miewa — doceniał to — ale wiedział z własnego doświadczenia, że wizje, choćby najpiękniejsze i doskonałe w chwili ich ujrzenia, potem okazują się mgliste… i właśnie na przeniesieniu takiej uroczej mgławicy na płótno z pomocą realistycznego warsztatu polega największy problem.
A tutaj — ta skromna siostrzyczka, zdaje się, ogrodniczka, wcześniej kuchta czy coś takiego — potrafi z pewną nawet fachowością (rzecz jasna, w teorii) kierować jego pędzlem… Niecierpliwi się, jest bliska płaczu, jeżeli efekt nie przystaje do wizji.
Ileż to razy tej zimy musiał zmieniać układ rąk Chrystusa.
Tyle już razy słyszał, jak ma wyglądać malarskie przedstawienie wizji tej zakonnicy. Tłumaczył mu ksiądz Sopoćko dokładnie już tamtej nocy, gdy tak niespodziewanie przyszedł, żeby opowiedzieć o sprawie tchnącej świętością. Siostra Faustyna widzi Chrystusa jako młodego mężczyznę w białej szacie. Wysokość samej postaci — blisko dwa i pół metra. Twarz dobra i natchniona, mądra — okolona długimi, falistymi włosami. Zarost — jak to przeważnie przedstawiają malarze. Włosy ciemne, ale nie czarne; więcej niż ciemny blond, może jasnokasztanowate raczej, z połyskami miedzi. Prawa ręka wzniesiona z dłonią na wysokości piersi, tak że wysunięte w górę palce sięgają do ramienia poza obojczyk. Lewa dłoń (ach, jakie subtelne te dłonie, przy całej ich sile!) dotyka piersi na wysokości serca; z tego miejsca wychodzą dwa promienie: z prawej strony czerwony, z lewej jasny. Tło ciemne. I do tego tła nikt nie miał zastrzeżeń. Artysta użył barwy indygo (kolor cienia, błękitu bezksiężycowej nocy, a w partiach rozjaśnionych — dymu) o rozmaitych gradacjach walorów, znaczy przejść z jaśniejszego do ciemniejszego, z bardziej ciepłego (z dodatkiem czerwonofioletowego kraplaku) czy zimnego (z niewielkim dodatkiem czerni z winorośli.
Siostrzyczka Faustyna przychodziła do niego w każdą sobotę, przepełniona świeżością, z jaką wśród ludzi dawno nie miał do czynienia; sądził, że doskonały rysunek i pewna monumentalności postaci z obrazu wystarczą, żeby wywołać w niej podziw. Tak przecież było z większością jego modeli lub tych, którzy zamawiali portrety swoich bliskich. Tu nie; ta prosta niby, młoda kobieta w habicie okazała się niewzruszonym krytykiem.
Cały zamieniał się w cierpliwość, kiedy okazało się, że ze względu na wyeksponowanie oświetlonej twarzy Zbawiciela dłoń znalazła się jak gdyby bardziej w cieniu, stając się mniej ważna niż przedtem i że teraz pewnie lepiej będzie, gdy się ją o ten niecały centymetr przybliży do widza… To dla malarza udręka; ile już starannie i ze znawstwem narysowanych na tym płótnie dłoni poszło wniwecz! Ile pracy artysty! Tego się nie opowie ani się nie obliczy. O, gdyby tak ksiądz Sopoćko ze swą trudną penitentką trafił na mniej cierpliwego malarza! Paleta pewnie nieraz by się z trzaskiem rozwaliła o ścianę. Ale Kazimirowski, człowiek doświadczony, stateczny, zresztą głęboko wierzący, już wiedział, że tę nietypową pracę trzeba traktować prawie tak jak modlitwę. Z zachowaniem reguł sztuki realistycznej i z uszanowaniem malarskiego rzemiosła.
— Ależ właśnie nie tak!
— Nie tak?
— Odwrotnie.
— Miało być w lewo.
— No, ale teraz okazuje się… no tak, dla mnie w lewo, dla pana to będzie po prawej.
— Niemożliwe…
Zagryzała wargi, szła do tyłu, z coraz większej odległości spoglądając na ten wysoki na blisko trzy metry obraz. Zatrzymała się na ścianie. Jęknęła boleśnie: — Jezu! Kto Cię wymaluje tak pięknym, jakim jesteś?
Ona miała gotowy obraz. W sobie. Tu było tylko nikłe odbicie.
Zamarła. Malarz tego nie słyszał. Zwrócił natomiast baczną uwagę na prawie białą w tej chwili twarz zakonnicy. Wyrazu ekstazy, który uchwycił spojrzeniem, nie podjąłby się namalować ani on, ani nikt w tym czasie w Polsce. Nie tu i nie teraz. Dwieście lat wcześniej Giovanni Battista Tiepolo — ostatni mistrz malarstwa weneckiego, niezrównany twórca wizerunku świętej Katarzyny Sieneńskiej.
— Boski zapach — powiedziała siostra Faustyna.
— To werniks. — Malarz podszedł do niej i z dystansu dał do powąchania flaszeczkę. — Czy siostra o tym…?
— Można? — I uchwyciła łapczywie tę flaszeczkę z ozdobną etykietą i z napisami w języku francuskim. — Wdychała. — Mnie to przypomina… Nie, nie żebym sobie wyobrażała! Ja znam ten zapach. — Popatrzyła (jak to sobie ujął Kazimirowski) w głąb siebie. — Co pan tym robi?
— Wciera się werniks po wyschnięciu obrazu. Farby ożywają, płótno nabiera blasku. Dawniej malarze przychodzili z werniksem na otwarcie wystaw obrazów i werniksowali na oczach widzów.
— O, to musiał być zapach cudny? Z czego to się… uzyskuje?
— Z żywic drzew egzotycznych najczęściej. Z mastyksu i z damary. Ten jest damarowy. Żywice są rozpuszczane w terpentynach najwyższej jakości, w czystym spirytusie, z dodatkiem benzyny od niedawna. Ten werniks jest szlachetny…
— A po co werniks już teraz…? — spojrzała na płótno, na którym twarz i ręce Chrystusa już zaczynały żyć, cała reszta natomiast — acz „urządzona” — była na razie zaznaczona gwałtownymi uderzeniami szerokiego pędzla szczecinowego i mocnym rysunkiem wykonanym cienkim pędzlem z włosia borsuka.
— Widzi pani… — podszedł do płótna i zrobił ruch zapraszający. Dotknął namalowanej twarzy Chrystusa dużym pędzlem włosowym na którym oprócz werniksu była dodana niewielka ilość farby rozrobiona z kilku kolorów z tubek, uprzednio wyciśniętych na paletę… — Biel cynkowa — tłumaczył — odrobina żółcieni z Neapolu, żółcieni indyjskiej tyle, co pyłku motyla, troszenieczkę umbry i ledwo-ledwo sjeny palonej, i proszę, w połączeniu z werniksem daje nam to przejrzystą farbę, która nazwa się laserunek. Jeszcze jedna funkcja werniksu. Zabarwiony a przejrzysty. To, co pod spodem, pozostaje, ale jest złagodzone jednocześnie, takim jakby najdelikatniejszym tiulem, i ożywione stworzonym specjalnie przez malarza kolorem. I oto… — Tu jednym ruchem, lekko a nieodwołalnie, pociągnął laserunkiem po twarzy Chrystusa.
— O! — wykrzyknęła w zachwycie Faustyna.
— No! — odetchnął i on kontent.
Twarz związała się, ujednolicenie skóry z żywym światłocieniem podniosło żywość i wzmogło siłę sugestii dzieła.
— A ja, głupia, myślałam, że sama do tego dojdę i że uda mi się może namalować obraz. To trzeba…
— Trzeba lat nauki i pracy — powiedział malarz prosto.
— I trzeba ducha, talentu. To dar od Boga.
— Toteż — uśmiechnął się — szanujemy ten dar.
— Ale On — wskazała na namalowaną Postać — ma także takie swoje tajemnice, których nie odkryje najbardziej utalentowanemu malarzowi.
— Ale przed siostrą je odkrył.
— Ale ja nie mam talentu.
— Siostra ma inny talent.
— Pan wie to?
— Talent dany wybranym spośród wybranych.
— Ja także mam w rodzinie artystę malarza — mówiła siostra Borgia Tichy. — Ale ten człowiek to kompletny oryginał. On by przede wszystkim nic nie malował na zamówienie. Podobno dużo maluje. a potem przeważnie niszczy. Rwie płótna.
— Ja to rozumiem — powiedziała siostra Faustyna.
— Rozumie siostra i nie potępia? Przecież to grzech! Zakopywanie talentów!
— Talent a talent…
— Słucham?
— Przecież jeżeli malarz zdaje sobie sprawę, że jego talent czy tam warsztat, zresztą wszystko jedno co, że, rozumie siostra, widzi, jednym słowem, że efekt jego pracy nie odpowiada wizji, to znaczy, że coś tu nie gra. Wtedy ma prawo zniszczyć obraz.
— Czy aby na pewno? No, ale chodźmy już do kaplicy.
Od niedawna nawet częściej niż tylko w soboty siostra Faustyna raz z przełożoną, siostrą Ireną, innym razem, jak teraz, z siostrą Borgią Tichy, opuszczała klasztor i szła na Rossę do pracowni malarza. Kazimirowski od jakiegoś czasu czekał w pogotowiu, z farbami wyciśniętymi z tubek w tajemnym porządku na wyszorowaną, olbrzymią paletę, z kompletem wymytych pędzli i gotowy do walki z szatanem, która uparł się prześladować go i przeszkadzać w cnym dziele. Zwyczajowo siostry wstępowały po drodze na Mszę świętą do Ostrej Bramy. Potem, już w kamienicy rozchodziły się: jedna szła do kapłana, druga do artysty. W pierwszych tygodniach wiosny, kiedy dzieło było bliskie ukończenia, a jednak wciąż czegoś w nim brakowało i była najwyraźniejsza potrzeba częstszego doglądania płótna, rozmodlona Faustyna, z najlepszą wolą, do głębi duszy przesycona świętością, przychodziła do pracowni, a po godzinach prób doprowadzenia wizerunku do doskonałości, wychodziła stamtąd wyczerpana, z zaciśniętymi ustami, żeby nie narzekać. Nie wytrzymała i kiedy doszły do klasztoru, pomknęła do kaplicy i tam zaniosła się płaczem.
— „Kto cię wymaluje tak pięknym, jakim jesteś?” — wpatrzona w tabernakulum, powiedziała wreszcie, kiedy wrócił jej głos.
Usłyszała:
— Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej.
Na początku lata wszystkie trzy główne zainteresowane osoby ludzkie uznały, że już na pewno ukończony jest obraz opowiedziany przez siostrę Marię Faustynę Kowalska, a namalowany przez Eugeniusza Marcina Kazimirowskiego. Ksiądz doktor Sopoćko, wypłaciwszy artyście honorarium, zabrał płótno do swojego mieszkania. Duchowa inspiratorka mogła tam jeszcze przez jakiś czas kontemplować dzieło. Nie znajdowała jednak spokoju, pragnąc, by obraz jak najrychlej trafił do ludzi.
Ona tymczasem, ogrodniczka przecież, zbierała plony… Przed wieczornym powrotem do klasztoru, siedząc o szarówce naprzeciw Obrazu, uspokojona zwykłą, bez śladu nerwowości, krzątaniną księdza między biblioteczką a biurkiem, znalazła wreszcie sposobny moment na zwierzenie (…).
Lało jak z cebra.
Grube krople październikowego deszczu rozbryzgiwały się na szybie, zamazując widok z okna furty, który w przeciągu tygodnia zmienił się z zielonego w szarobrązowy. Mimo że już od wczoraj zaczęli grzać, zrobiły swoje ściany ochłodzone radykalnie w ostatnim tygodniu oraz mróz w nocy. Faustyna dygotała z chłodu, a zrobiło jej się jeszcze bardziej zimno, kiedy ktoś zastukał. Poszła otworzyć. Zobaczyła bardzo szczupłego młodzieńca. Coś do niej mówił, ale przez chwilę nie słuchała. Ze zdziwieniem obserwowała dymek, który wydostawał się z jego ust. Nie, nie pali; skąd. To para z ust mu idzie, na dworze aż tak zimno!
Zawstydziła się, że sama tu marznie, we względnym cieple. Bez wahania zaprosiła młodzieńca; przecież niech wejdzie, tam taki wicher, głowę chce urwać, a on bez czapki; mokre włosy w strąkach. O Boże, on jest bosy! Ubranie zupełnie podarte. Tego się nie da łatać. W myśli zrobiła przegląd jakiejś niepotrzebnej odzieży. Dla tak wysokiego mężczyzny nie ma nic. Szczękał zębami. Wyciągnął z ust żółty listek brzozy. Powiedział wreszcie: — Coś ciepłego do jedzenia, jeżeli siostra…
Znać, że kiedyś powodziło mu się lepiej, że jakiś frazes cisnął mu się na usta. Zrezygnował i z tego. Tak jakby machnął ręką, Ale nie machnął, tylko patrzył na Faustynę z nadzieją.
Skąd mógł wiedzieć, że zjawił się, kiedy co obrotniejsi wymietli wszystko, co było w kuchni. — No nic, zobaczymy. — Zostawiła młodzieńca w ciemnawej sionce i pobiegła do kuchni. Nic. Pusto. Wyczyszczone, wymyte, został tylko ślad zapachu taniego tłuszczu, wywaru z kości i jarzyn. No, jest — trochę zupy. Zagrzała ją w garnuszku, wdrobiła kromę chleba i zaniosła ubogiemu. Jadł powoli; czyżby delektując się? A może wygłodzony organizm opornie przyjmował ciepłą strawę.
Zjadł. Wyciągnął na całą długość rękę z kubkiem.
Kiedy odbierała kubek, zobaczyła, że jego ręce — ach, cóż za delikatne a mocne dłonie — robią znak identyczny jak na obrazie Kazimirowskiego; jak w jej wizji! Spojrzała. Nakarmiony znikł jej z oczu.
Autor: Marek Sołtysik
Prozaik, poeta, dramaturg, krytyk sztuki, edytor, redaktor, artysta malarz i grafik, ilustrator, był pracownikiem w macierzystej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w której ostatnio sporadycznie wykłada. Od roku 1972 publikuje w prasie kulturalnej. Autor kilkudziesięciu wydanych książek oraz emitowanych słuchowisk radiowych, w tym kilkunastu o polskich artystach, prowadzi także warsztaty prozatorskie w Studium Literacko-Artystycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ulubiony artysta: Rafał Malczewski.
zobacz inne teksty tego autora >>
O historii powstania tego obrazu trochę czytałem. Zdaje się wspomina to też film „Faustyna”, którego oglądałem przed wieloma laty. Powiem szczerze, że nie miałbym odwagi, by o tym napisać. Bo nie potrafię przedstawiać czy kreować ludzi świętych. Pamiętam że Segda, która tę rolę zagrała znakomicie, była krytykowana później za inny występ w Starym Teatrze, bodajże reżyserowany przez Klatę. W Gościu Niedzielnym ten spektakl pewna poetka i redaktorka, czasami zajmująca się także krytyką literacką, nazwała wielkim skandalem, wręcz rozpustą za państwowe pieniądze. Podobnie za skandalistę uznano Friljća. Artyści nie muszą być święci, mają za to dobrze malować czy grać.